Przejdź do treści

Ratuszowa sotnia

Czyli, krzyż pański z kłodzką Strażą Miejską.

Zapewne nie uwierzycie, ale jestem odrobinę oczytany i wiem, że koniec starego roku i początek nowego, skłania wiele umysłów, tych słabych, jak mój i tych potężnych, jak burmistrza, przewodniczącej Rady Miasta, oraz kilku wybitnych radnych, a także komendanta kłodzkiej Straży Miejskiej, do filozoficznej refleksji pozwalającej na podsumowanie minionych wydarzeń. Nie wiem, czy wspomniani oficjele wiedzą, że nie tylko oni, ale także żółwie, świnie, kurczęta, psy i koty a nawet diabły, zwłaszcza te polskie, mają wiele wspólnego z filozofią, a mokre szmaty, miotły, łapki na myszy i inne tego rodzaju utensylia to instrumenty, które w kłębach urzędniczej intelektualnej mgły i pośród rogatych polityczno – represyjnych widm, mogą być niezwykle pożyteczne w rzetelnej analizie przebrzmiałych wydarzeń.

Ja, ni poeta, ni łachmyta, kocham mojego burmistrza, za przaśny intelekt i plebejskie postrzeganie otaczającego go świata. Muszę jednak przyznać, iż w moim sercu, coraz więcej miejsca zaczyna zdobywać komendant Kłodzkiej Straży Miejskiej, strzegący bezpieczeństwa mojego i twojego burmistrzu Michale – Heimatu.

Obserwując poczynania ratuszowego atamana w czarnym uniformie i jego czarnego szwadronu nabywam pewności, że, sposób myślenia komendanta, jest sposobem myślenia wodza, który jest głęboko przekonany, że zwycięży. To wielkie szczęście dla naszego miasta, że na czele ratuszowych sił zbrojnych staną człowiek, którego nie trapią wątpliwości, albowiem wie, iż wódz targany przez skrupuły to, wódz skazany na klęskę. Tylko bowiem człowiek, który nie zważa na ryzyko i odważnie wyznacza swoje terytorium, może być godnym zaufania przywódcą, a jego sposób myślenia wpisze się na trwale w mózgi tych, którzy do wyborów dożyją i na wodza zagłosują.

Panie burmistrzu Michale, jeśli bliski pańskiemu sercu jest burmistrzowski stolec, powinien być pan wielce ostrożny, albowiem nie jest łatwo dociec, jakimi ścieżkami podążają myśli naczelnika pańskich sił zbrojnych.


Komendant i jego nieustraszona czarna brygada, która mimo czarnych uniformów nie kojarzy się z Armią Zbawienia, lecz innymi znanymi z historii formacjami przymusu bezpośredniego, pozornie stoi na straży bezpieczeństwa obywateli. Naprawdę jednak zatrudniona została przez Burmistrza, za pieniądze obywateli oczywiście, jedynie po to, aby stać na straży i chronić swoimi mężnymi, damskimi i męskimi piersiami bezpieczeństwa i spokoju burmistrza oraz radnych i wszystkich innych ratuszowych rezydentów. Zwykli obywatele, a zwłaszcza kierowcy mają przechlapane. Z definicji są szkodnikami, które to insekty mandatami należy bezwzględnie tępić. Czarna sotnia komendanta, poluje na źle parkujących kierowców, którzy tak naprawdę nie mają gdzie parkować, ponieważ w mieście dramatycznie brakuje parkingów. Są zatem łatwym łupem. Łup mandatem po kieszeni i już po sprawie. Na premię jakoś się uzbiera. Niemniej jednak skutek wychowawczy takiego działania, jest jak próba nakarmienia świadka Jehowy kaszanką.

Pan komendant, co należy stanowczo podkreślić, nie jest głupcem. Jest posiadaczem odwiecznej życiowej wiedzy. Umie kreślić wyrafinowane scenariusze, z których jego czarne owieczki dowiadują się, że idąc w miasto wygrywają albo giną. To człowiek o genach myśliwego. Jako tułacz, tułając się po świecie szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości, odebrał staranne traperskie wykształcenie, które pozwoliło mu perfekcyjnie wyszkolić swoich funkcjonariuszy w sztuce zastawiania słupkowych sideł na Kłodzkim Rynku.

A dzieje się to tak. Do wjazdu na Rynek od strony delfinich pysków zbliża się osobówka. Jest kilka minut po północy. W okolicy, prócz martwych kamiennych delfinów sennie pilnujących ratuszowych schodów, nie ma żywego ducha. Kierowca widzi opuszczone słupki i po krótkiej chwili dochodzi do wniosku, że jeżeli jest zielone światło, a słupki świecą się na zielono, to wolno wjechać. Zatem wjeżdża. Czyni to w celu wysadzenia swoich wiekowych już pasażerów, którzy w Rynku mieszkają i powracając z dalekiej podróży obładowani są ciężkimi walizami. Gdy tylko auto mija słupki one mrugając złowieszczo swoimi czerwonymi ślepiami, podnoszą się. Kierowca żegna się ze swoimi podróżnymi i zawróciwszy automobil dzwoni na słynny numer 986 z uprzejmą prośbą o pozwolenie na wyjazd. I tu zaczyna się dramat. W słuchawce odzywa się głos, który mógłby dowodzić egzekucją pod kłodzkim pręgierzem. Właściciel tego głosu swoją retoryką sprawia wrażenie, jakby odbezpieczał właśnie siedmiostrzałowego nagana, wymachując przy tym kijem bejsbolowym. W pechowym kierowcy serce zamiera, jak przerażony kot pod wpływem psiej propagandy na ratuszowej kalenicy. Strażnik strzegący zza monitora pustego Rynku, straszy kierowcę policją, ośmioma punktami karnymi i pięciotysięcznym mandatem za naruszenie zony zakazanej. Poniża kierowcę, zmuszając go dwukrotnie do błagania o litość. Po czym, jak wielki pan, który mógł przecież zabić ale w swojej łaskawości tego nie uczynił, opuszcza słupki i mówi: jedz i pamiętaj nie grzesz więcej. Ten niezłomny nocny stróż zachował się wzorcowo. Nieomal jak archanioł, który strzeże piekła przed pożarem.

Jego knajacki żargon ma jednak dla władzy sporą zaletę. Wyklucza bowiem słuchaczy z kręgu ludzi rozumiejących. Ma powodować u nich dyskomfort psychiczny, niepewność i uznanie, iż ci którzy ich straszą są inteligentniejsi, bardziej dojrzali i mądrzejsi. A my, leszcze, czyli obywatele, nabrać przekonania, że gdy nie zostaniemy obdarzeni ich łaską to, narażamy się na poważne ryzyko, iż zostaniemy przez nich napiętnowani. Ten nocny ratuszowy rycerz bez głowy, sprawiał wrażenie kogoś, kto wierzy w to, że porwali go kosmici, gdy tymczasem powszechnie wiadomo, że uderzył się w głowę i tydzień leżał w szpitalu.

Na koniec tego mojego słowotoku, drobna refleksja. Analizując, przyznaję dość pobieżnie, historię kariery zawodowej komendanta, odnoszę wrażenie, że od dłuższego już czasu cierpi on na swoistego rodzaju obstrukcję, co sprawia, że w chwilach wymagających intensywnego myślenia, ratuszowy herszt, odczuwa duży ból z powodu braku wystarczającej ilości szarych komórek.

Pan komendant zupełnie niepotrzebnie zbyt wielkie zaufanie pokłada w sile swojego intelektu, co sprawia, iż jest przez kłodzki lud postrzegany jako ekscentryczny dziwak. Nie zdziwi mnie, gdy któregoś ciepłego popołudnia, miast w czarnym uniformie z naszywkami na pagonach wystąpi w legendarnych Lederhose, a jego głowę zdobić będzie Faustmann Bawarski. Dziwakiem, albo nawet dziwadłem mogę być ja, ni poeta, ni łachmyta, ale zwierzchnik miejskich sił zbrojnych, z mocy prawa, nie powinien żeglować po tak niebezpiecznym akwenie umysłu, jakim bez wątpienia, jest nieadekwatne postrzeganie rzeczywistości.

W niezmiennie najpiękniejszej myśli o tym, że jedynie wielcy ludzie mają wielkie wady, tak więc ze strony komendanta naszemu miastu niewiele grozi. 

Mirosław Rudziński – Gappa